acojapacze
frazesy i delikatesy fitzcarraldo rynki zagraniczne życie z kropką shoppingguide mrk chwalebna przeszłość

Frazesy i Delikatesy

Zaczynam meblowanie bez jakiejkolwiek chronologii, w końcu papier – rzecz wieczna, daty są ważne dla bibliotekarzy i kolekcjonerów. Tworzyłem i współtworzyłem parę tytułów, od których innym rozsadziłoby skoroszyt. Te prace miały wspólną cechę – przewalaly zastane schematy, nierzadko antycypując nadchodzące „mody” na „lejałty”, a niektórym nawet... dawały złodziejski posmak „autorskiego” spojrzenia na grafikę prasową. W końcu – nie oszukujmy się – czyż jest coś bardziej „poręcznego” dla świni niż gotowa pasza? Tymczasem Delikatesy, z całą poprawką na szyld, frazeologicznie zglajszachtowany przez różnych dupków do cna, to towar dla skażonych wysoką kulturą. To bibuła dla ludzi, którzy odróżniają trzech Armstrongów od trzech tenorów, pośmieją się z nuty „cis” (patrz: krzyżyk na Giewoncie) i tęsknią za legendą „teczek w kioskach”, gdzie czekały na mózgowców odłożone przez zaprzyjaźnioną kioskarkę, cenne tytuły periodyków, które – mimo milionowych nakładów – zawsze były „wyprzedane”. Dzisiaj, niektórym się wydaje, że kanałem tv „kultura” można zastąpić tytuł o tej nazwie – to kompletne niezrozumienie zasady, że kilogram pierza, a kilogram miodu to jednak zupełnie inne rzeczy, a między 100 stopniami wrzącej wody, a 90 stopniami kąta prostego jest więcej niż tylko 10 stopni różnicy. A wiem coś o tych sprawach, bowiem już wtedy zarabiałem na życie, m.in. w „wyprzedanych” tytułach.

delikatesy delikatesy delikatesy
)))

Gazeta dla szczególnie rozgarniętych

Formatem miała być „przegubowa berlinka” – świetny gabaryt dla grafików czujących złote podziały i śmiałe kontry (bumaga znana m.in z USA Today). Ale ideą, która snuła się za nami, jak smród za wojskiem, była francuska „spętana kaczka” – Le Canard Enchaîné. Ten prawzór bezkompromisowego pisma satyrycznego, którego w panice wyczekują każdego środowego świtu, szemrani i afektowani burżuje, przyświecał zarówno całkowicie oryginalnemu projektowi merytorycznemu, no i – rzecz jasna – mojej makiecie. Owszem, stanowiła nieco eklektyczny kompromis tego i owego, ale się broniła ogólnym klimatem i dobrze wystruganą typografią. Akcenty stałe, tytularia i grafika ilustracyjna po prostu zwalały na kolana ze śmiechu, a naszprycowane absurdem podśmiechujki z krajowej rzeczywistości momentami powodowały spazmy. Ubawiłem się co niemiara – do czasu. Do czasu, gdy pewien trust ćwoków z pewnego bogatego wydawnictwa zadaniowanego zza Odry, ale zarządzanego na miejscowym klepisku, podjął „decyzję”, że... chyba nie, bo właściwie dla kogo coś takiego. Rację miał śp. Wańkowicz, a przypominam to przy każdej okazji: „uwaga, nadchodzi kundlizm”.
I jeszcze coś, coś niepokojącego... Wielokrotnie dane mi było ulegać zagadkowym siłom prokognicji w najrózniejszych wymiarach – zdawkowych i zasadniczych. Wizja, przeczucie, „zauważenie znaku” – jak zwał, tak zwał – dawały mi się we znaki (nomen omen) i nadal dają. Ale, żeby na ponad 5 lat przed Smoleńskiem, zrobić okładkę „SPADAMY”? Dotarło to do mnie od razu, 10 kwietnia, jako pierwsze osobiste skojarzenie – po prostu, zamarłem w zadumie...

cyrulik