acojapacze

Extrema i Moonlajt, czyli nowy ceremonializm w typografii

Moje doświadczenia z typografią od bardzo dawna domagały się jakiegoś niewymuszonego opisu. Do takiego sprawozdania byłem zobowiązywany kilkakrotnie – paru nieprzytomnie zdolnych ludzi, podobnie uwikłanych w wieloletnią mitręgą grzebania w fono-glifach, zachęcało mnie do wynurzeń. Tytulowanie mnie na przełomie dekad 80./90. ojcem polskiej typografii cyfrowej czy ojcem polskiego DTP przyjmowałem tyleż z pokorą, co zakłopotaniem adekwatnym do skali problemu. Bowiem jest faktem niezaprzeczalnym – poza mną nikogo to nie obeszło i to w jedynie właściwym momencie naszej najnowszej historii. Ale – myślałem – kogo to może obchodzić. Okazało się kilka lat temu, że obchodzi, i to całkiem na poważnie. Kurzawę wzniecił Robert Chwałowski, inicjując Akademicki Kurs Typografii – takie coroczne sięganie ad fontes na UKSW. Ten łaciński bonmot znaczy do źródeł (nomen-omen), a dosłownie do fontanny, której nazwę przypisano niektórym zajęciom i rzemiosłom, gdzie się „leje”, „przelewa” lub „odlewa” – w tej liczbie giserniom, odlewniom czcionek. Tak, tak, to stąd wywodzi się termin FONT, którego powszechnie dziś używamy na określenie cyfrowego materiału zecerskiego, niebędącego metalowym stemplem do odciskania liter.
Obrót handlowy typograficznym dizajnem ujęto na Zachodzie w ramy zasad. Poza odpowiednimi przepisami i wycenami, pojawił się zwyczaj, który mnie wręcz zachwycił. Autorzy i wydawcy fontów wtargnęli na teren reklamy z impetem a rebour – zachwalając typograficzną biżuterię, to mitochondrium wszelkiej czytanej informacji. Co więcej, największy (i być może – już ostatni) branżowy edukator i typo-prowodyr ostatniego ćwierćwiecza, Erik Spiekermann, przy okazji dysertacji Stop Stealing Sheep & Find Out How Type Works (1992), w której zabiega o uwagę nawet gospodyń domowych stwierdza, że warto czasem odpuścić sobie warsztatowe sztywniactwo na korzyść nieszkodliwego gawędziarstwa, odpowiednio dzieląc górę wiedzy na porcje przełykalne dla zwykłej ludzkości, której typografia przecież ma służyć. To zabawne, że facet, który potrafi dokopać każdemu pyszałkowi, chce uchodzić za piaskowego dziadka, ale co do jednego nie ma wątpliwości – jest WIELKI, a może nawet NIEZATAPIALNY. Tak czy inaczej, ludzie od liter zauważyli koniec epoki zamkniętej branży i zainicjowali edukację przez komercjalizację. Zaczęli na poważnie handlować komputerowym materiałem zecerskim – FONTAMI.
Z radością podjąłem ten wątek w krainie powielaczy kaset „vidio” i tęczowych pasków EAN... A że to było, jak spotkania 3. stopnia? A co, miałem siedzieć i czytać o kolejnych sukcesach Zuzy Licko, którą emigracyjny los przeflancował znad talerza knedliczków nad Pacyfik? Zrobilem kilka fontów. Nazwa moonlajt, pisana łacino-grażdanką, zdradzała zawartość oferty – rosyjsko-polski komplet w dwóch wagach z kursywami (spojrzcie na ten beatlesowsko-bułhakowowski slogan reklamki). Poszedl jak burza do naszego miesięcznika KOMPUTER wydawanego na bezkresny rynek wspaniałych czytelników, chronionych od niezdrowych wpływów przez Armię Czerwoną. To był sukces przechodzacy pojęcie, przede wszystkim pioniera polskiego „onlajnu”, śp Marka Cara oraz Andrzeja Popławskiego, Michała Setlaka i mój. Innym moim wistem z tamtego okresu była extrema, na luzie odwzorowana, replika oryginalnej antykwy Garamonda – rzecz na owe czasy niezwykle wysmakowana i szpanerska. O kilometrach wcześniejszej, bitmapowej typografii na ekrany i drukarki wspominam gdzie indziej.

oto pierwsze polskie „ogłoszenia” o wprowadzeniu towaru typo na rynek
STR extrema moonlajt

STRadivaria i inne STRachy

Jeśli to tylko możliwe i dopuszczalne, zawsze dokonuję własnoręcznej polonizacji fontu (diakrytyki i kerning), albo – co kocham najbardziej, jako typowy biczownik – projektuję materiał specjalnie do tworzonej pracy. W końcu, nie przypadkiem tytuł komedii Terencjusza, z którego wzięto nieśmiertelne, renesansowe „człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce”, jest tłumaczony jako... Samodręki (Sam siebie karzący – Heauton timorumenos). Po prostu – nic dodać, nic ująć. Mój osobisty posterunek typograficzny im. Publiusa Terentiusa Afera – znany pod nazwą Studio Typografii Realnej lubo pod szyldem str. – pracuje pełna parą od kilku dekad. Od pewnego momentu w drugiej połowie lat 90. przyjąłem manierę nazywania fontów z przedrostkiem (czy może tautologicznym derywatem) STR- (STRont, STRofa, STRadivarius, STRama, STRedis, STRemedia, STRicte itp.).

STRama, jeden z dawniejszych fontów z nurtu „proletariackiego”, kilkakrotnie uzupełniany
STRama
STRadivarius, jakościowa rewolucja w przemianie materii ŻYCIA i pierwszej makiety RYNKÓW ZAGRANICZNYCH
istne cudo – owoc bardzo ciężkiej pracy – jasna i zwykła z kursywami, półgruba i gruba oraz wybór ekstra-specjalnych
STRadivarius
STRedis, moja czarna dziura, w którą wpadnie każdy snycerz grotesków z ostrogami – znane typograficzne reductio ad absurdum, bo „co to za litera bez szeryfów” – lekka z kursywą, zwykła, średnia, połgruba i gruba – mojej pracy towarzyszyły deprymujące odkrycia, o których zamilczę, gdyż chwilami graniczyły z jakimś déjà vu, dlatego NIGDY jej nie opublikowałem...
STRedis

)))

Mógłby ktoś pomyśleć, że to tylko epizod

Dobra, dobra. Gdyby tak było, nie wyślepiałbym przez kilka dekad, niegdyś strzeleckich oczu (tak, byłem odznaczonym strzelcem), na rzeźbienie kiczowatych bifurkacji, czy strzelanie do garamondowych szeryfów.